Kilka razy wcześniej prowadziłam bloga. Potem usuwałam. Znowu zaczynałam i znowu usuwałam. Doszłam jednak do wniosku, że nie samą pracą człowiek żyje, a z drugiej strony nie każdy lubi nawijać makaron na uszy innym bezpośrednio. Z blogiem sprawa jest łatwiejsza. To tak jak z kartką papieru-wszystko zniesie, a czytać moje wynurzenia będzie tylko ten, kto będzie miał na to ochotę. Zero przymusu, jak w przypadku zwierzeń osobie drugiej. Poza tym, będzie krótko, acz treściwie.
Ponieważ ostatnio dopadł mnie „wkurw” i stwierdziłam, że muszę rozprawić się z kilkoma sprawami, aby spokojnie móc iść dalej. Jednym z tych tematów jest osoba, która kładzie się cieniem na całym moim życiu. Nie, nie w sensie negatywnym, co to to nie. Po prostu lata życia w czyimś cieniu pociągają za sobą pewne konsekwencje. A ponieważ z całej mojej bardzo obszernej rodziny ja jedyna, jako dziecko i dorastająca dziewczynka byłam najmocniej obciążona tą relacją, w sposób pośredni, to do dzisiaj mnie ona męczy bezpośrednio.
Zatem, jak to mówią „do brzegu”…
Jestem siostrzenicą kontrowersyjnej postaci polskiej sceny politycznej okresu PRL. Kontrowersyjnej, ponieważ wiele lat wysługiwała się ówczesnej władzy i korzystała z przywilejów, jakie posiadali w tamtym okresie dyplomaci. Jednakże w czasie przemian, kiedy powstała „Solidarność” oraz pojawił się w narodzie duch nadziei zrobiła woltę (część osób podejrzewa, że woltę zrobiła na samym początku) i z chwilą ogłoszenia Stanu Wojennego poprosiła o azyl polityczny w USA. W międzyczasie napisała odezwę do W.Jaruzelskiego i wystąpiła z mową potępiającą decyzję o Stanie Wojennym w Kongresie USA. A następnie słuch o niej zaginął…
Z jednej strony, nikogo to nie dziwiło. Wszyscy pamiętamy co się stało z dziećmi płk Kuklińskiego i każdy zdawał sobie sprawę, że wszyscy azylanci polityczni byli zagrożeni ze strony komuchów.
Tak, uważny, czy też rozgarnięty czytelnik już wpadł na nazwisko. Ale ja jeszcze przez chwilę skupię się na czymś innym.
Moje wspomnienia z okresu Stanu Wojennego. Po pierwsze strach, że po nas przyjdą. Po drugie udawanie, że nie ma, kiedy nocami ktoś pukał do mieszkania rodziców. Po trzecie, jako 12-13 latka zobaczyłam jak bezdennie głupie były nasze służby, kiedy to do mieszkania babci, u której spędzałam wakacje wpadł jakiś funkcjonariusz twierdząc, że właśnie zostałam aresztowana. Facet był tak przekonujący, że mało sama w to nie uwierzyłam, że siedzę „na dołku”, ale babcia po pierwszym szoku popukała się w czoło i pokazała mnie panu inteligentnemu i kazała iść w pisdu. Chłop chciał nie chciał poszedł jak zmyty nie uzyskawszy żadnych informacji. Pamiętam też, że azylant przysyłał paczki z żywnością i dolary poutykane w tychże. Czego komuchy nie ukradły, to docierało jakimś cudem, ale nie do babci, do której były kierowane, a wszystkie dobra osiadały na sicie w mieszkaniu jednej z sióstr i na pewno nie chodzi tutaj o moją mamę. Muszę się jednak przyznać, załapałam się raz na czekoladę i z 5 USD, które mi babcia ukradkiem, przed ciotką, wcisnęła do garści (chyba kupiłam sobie spodnie w Pewexie, ale rodzice musieli dorzucić kilka zielonych). Krótko mówiąc, wiedzieliśmy, że takie rzeczy są od czasu do czasu wysyłane w ramach wyrzutów sumienia i „miłości” do matki, ale nie dzielono się nimi z nikim. Nawet z matką.
Brzmi to oczywiście niewiarygodnie, ale poza mną, był jeszcze jeden obserwator wydarzeń, który spędzał w domu mojej babci znacznie więcej czasu i z racji wieku był ignorowany. A to był błąd, oj wielki błąd…
Co jeszcze mi utkwiło w pamięci? Kilka migawek sprzed Stanu Wojennego. Pamiętam np. jak pan profesor przyjeżdżał do babci w „odwiedziny”, które trwały średnio od 30-60 minut. Dławił się obiadem jedzonym na brzegu stołu, zamienił kilka słów i zanim się człowiek obejrzał już był za drzwiami. Kompletnie tego nie pojmowałam, ale tak było zawsze. Sprawa wyjaśniła się w sumie niedawno. Znalazłam „niewydane pamiętniki”, w których jest sporo interesujących wspomnień, ale mnie w oczy rzuciły się nie wspomnienia jako takie, a dobór słów. Ponieważ są opublikowane w sieci i każdy może je sobie przeczytać, to każdy może je skomentować. Mój pełen komentarz musiałby zawierać małą litanię niecenzuralnych słów pod adresem ww. oraz kilku innych osób, ale spróbuję jednak odnieść się do tego spokojnie. Moja babcia, a jego matka była dla mnie ukochaną babcią ze wszystkich babć. Jechałam do niej na wakacje szczęśliwa, wyjeżdżałam z płaczem, że już jej nie zobaczę (wizja babci śmierci była dla mnie męką). Mój i babci związek został zbudowany na podwalinach z wczesnego dzieciństwa, kiedy to oboje, z żyjącym jeszcze wtedy dziadkiem, wychowywali mnie przez kilka miesięcy, kiedy rodzice kończyli studia. Później każde wakacje spędzałam u niej słuchając wieczorami jej bajek i opowieści. Nie było wieczora, żeby nie opowiedziała jakiejś historii, z której zaśmiewałyśmy się obie do łez. Po kilku latach do ekipy dołączyła moja siostra, a następnie cioteczna siostrzenica, którą babcia wychowywała (będąc jej prababcią) po stracie rodziców. Poza nami, synem ciotki, oraz dwoma synami wujka dla babci nie istniało więcej wnucząt. Pozostali oczywiście byli mocno spretensjonowani, bo jakże to tak, ale...prawda jest taka, że kocha się tych, którzy przy nas są. Tych, których nie ma po prostu się ma w rodzinie i tyle. Z babci wnukami dokładnie tak było. Kochała tych, którzy przychodzili, pamiętali i nie ukrywali się przed nią, czy też nie byli od niej odizolowani przez swoje matki. To dość niefortunne stwierdzenie, ponieważ zapewne do wszystkich wnucząt coś czuła, ale… nigdy nie rozwinęło się to w nic więcej. Teraz widzę to tak, że wszystkie dzieci córek i synowie syna byli faworytami, reszta była związana z innymi babciami. Matkami matek. Zatem schemat został zachowany idealnie. Zachowania synowych nie odbiegały od polskiej, katolickiej normy, a pretensje dotyczące wzajemnych relacji każdy może mieć wyłącznie do siebie i swoich „nadzorców”.
No cóż, musiałam to napisać, bo właśnie z tego wynika mój stosunek i relacja z cieniem. Babcia, jak to matka, tęskniła za synem, który był wielką szychą i odcisnął swoje piętno na polityce i rodzinie, a na mnie w szczególności. Bo ile można słuchać o czyimś geniuszu? Można słuchać codziennie. O tym jak sam się nauczył języka niemieckiego w czasie wojny, o tym jak przed wojną po śmierci Mościckiego martwił się, że jest za mały żeby rządzić Polską, o tym jak się z bratem wysmarowali sadzą kuchenną i z aniołków ubranych z racji jakiejś uroczystości na biało babcia zastałą w czarnej kuchni dwa czarne diabły i załamała się zmywając tłusty, hebanowy osad ze wszystkich mebli, dwóch ancymonków i podłogi. Później słuchałam o Korei, do której wyjechał w czasie wojny między Południem a Północą i z której wrócił na moment, szybko wziął ślub i się wyprowadził. Słuchałam o wyjazdach zagranicznych, o studiach córki w Genewie, o pracy na SGH, o ONZ, placówkach zagranicznych, o kolejnych awansach, o tym, że był poliglotą, później o budowie domu, o wyjeździe do Japonii na stanowisko ambasadora… Następnie dostał karę śmierci za zdradę stanu za ucieczkę z placówki do USA. Wszyscy to ciężko przeżywaliśmy, a babcia w szczególności. Bo jakże to tak, jej ukochany syn? I znowu przy okazji każdej wizyty musiałam słuchać opowieści od początku...
W ich willi na Mokotowie byliśmy raz. Do dziś pamiętam gabinet oraz specyficzny hall z antresolą. Później, po przepadku mienia powstało w niej przedszkole. I chyba jest tam do dzisiaj (bliska rodzina odzyskała pieniądze na drodze sądowej z tego co słyszałam). On był u nas w domu również raz. Bezpośredni kontakt z nim miałam 2x (pomijając jego wizyty u babci). Za pierwszym razem zostałam wciśnięta jak bagaż do jego czerwonego Mercedesa, obok cocker-spaniela, traktowanego jak synek i dowieziona ekspresem (z resztkami rozjechanych gęsi na grillu Merca-pamiętam, że to w Drzewicy nad rzeką biedne ptaki miały niefart) do babci. Nie pamiętam skąd mnie zabrali, ale raczej z Warszawy. Samą przejażdżkę jednak słabo pamiętam. Chyba niespecjalnie ktoś ze mną rozmawiał. Bardziej martwiono się o psa (który zresztą był wielokrotnie wspominany nawet w „Doradcy Gierka”) i o to, żebym ja-miłośniczka psów-nie zrobiła synkowi krzywdy. To uczucie traktowania mnie jak istoty podrzędnej zostało we mnie na zawsze, mimo że nie jestem skłonna do posiadania zbyt wielu kompleksów. A drugi raz był sam, bezpośrednio przed odlotem do Japonii. Wtedy moja mama i ja widziałyśmy go po raz ostatni. Miałam 11 lat. Chyba czuł potrzebę pożegnania się z mamą. Może przeczuwał zmiany, a może doskonale wiedział co nas czeka. W każdym razie to było nietypowe wydarzenie i prawdopodobnie nieprzypadkowe (po wysłuchaniu wykładu profesora Pleskota na YT uważam, że doskonale widział i to jest to brakujące ogniwo dla jego teoretycznych rozważań-ale jak chłop nie wie, że poza córką żyje jeszcze jeden członek najbliższej rodziny ambasadora, to nie ma się co dziwić, ze brakuje mu danych). Cóż... nie był to dla naszej rodziny wybitnie zaangażowany w jej sprawy i życie członek. Ale dla mojej mamy i babci był przez wiele lat chodzącym ideałem. Dla mnie wzorem wykształcenia i sukcesu. Nie politycznego, co to to nie. Chodziło o coś znacznie więcej... Po zmianach wynikłych w 1989 roku, już jako studentka medycyny, chyba w 1992 roku zostałam poproszona o wzięcie udziału w rozprawie rewizyjnej w Sądzie Wojskowym dotyczącej kasacji wyroku śmierci. Wiem, że padło na mnie po tym, jak rodzeństwo odmówiło wzięcia udziału w tym wydarzeniu (do dzisiaj pamiętam jak mama powiedziała "nie było nas przy jednym wyroku, nie chcę oglądać kolejnego"), a babcia kompletnie się nie nadawała do reprezentacji z racji wieku i licznych chorób, a ja z kolei przebywałam w tym momencie na stałe na miejscu. jednakże zrządzenie losu spowodowało, że rozchorowałam się na grypę tak bardzo, że nie nadawałam się do wyjścia z akademika i ostatecznie ja również nie dotarłam do sądu, w którym miał rzekomo czekać na mnie przedstawiciel prawny wujka.
Po jego śmierci, o której dowiedziałyśmy się od osób trzecich z rodziny (wiedziałyśmy od jakiegoś czasu, że leczy się z powodu nowotworu), zaczęłam szukać jego córki i wnuczek, bo wiedziałam, że takie istnieją. Ku mojej wielkiej radości udało mi się je namierzyć w Internecie, razem z adresami domowymi i mailowymi. Biorąc pod uwagę wieloletni zachwyt nad jego osobą moich bliskich, chciałam zrobić mamie niespodziankę i nawiązać kontakt z rodziną brata, zwłaszcza że nigdy od wyjazdu do USA aż do śmierci nie spotkali się osobiście, a telefonicznie rozmawiali raz, w dniu pogrzebu mojej babci, a jego mamy. To nie była zbyt długa rozmowa i w zasadzie nie wiedzieliśmy nic o ich amerykańskim życiu i losach po ucieczce (jeszcze wówczas nie dało się znaleźć zbyt wielu materiałów). Wejście do UE, dostęp do sieci, szybka informatyzacja oraz dostęp do sprzętu dały ogromne możliwości poznawcze, z których nie sposób było nie skorzystać. A, że szybko się uczę i zawsze znajduję to, co mnie interesuje, to jak napisałam wyżej, namierzyłam córkę i wnuczki, znalazłam wszystkie miejsca zamieszkania, obejrzałam sobie zdjęcia lokacji, m.in w Filadelfii. Napisałam maila. Jednego. Potem drugiego. Trzeciego. Napisałam jeszcze raz. I co? I nic. Zero odpowiedzi. Ok, pomyślałam, może się boją, ktoś obcy pisze, a służby zawsze się pod kogoś podszywały, więc może się boją, nie chcą tak w ciemno…
Ale potem przyszły czasy Facebooka. Założyłam konto jak wielu. Po jakimś czasie przypomniałam sobie o kuzynkach. Okazało się, że są na FB, a jakże. No to napisałam ponownie, żeby się nie obawiały wysłałam skromne zdjęcia, jakie zachowały się u mojej mamy, przedstawiłam się. I co? Nic. Zostałam zablokowana. Oczywiście bez odpowiedzi. WTF? Ale że qwa co? Z jakiej niby racji?
Ja tu z sercem na dłoni, a kuzyneczki jedna po drugiej ban? Ok. Trochę się wkurzyłam i napisałam kilka „ciepłych słów”. Nosz do jasnej Anielki, ani się znamy, ani się widziałyśmy, ani się kłóciłyśmy, ani cokolwiek, a one tak bez słowa i bez powodu jeb ban? No trudno, nie mogłam zrobić mamie niespodzianki i zaprosić wnuczek jej brata w odwiedziny, bo żaden argument, łącznie z tym, że to ostatnia żyjąca siostra ich „ukochanego dziadka” i że może chciały by ją poznać również nie dotarł. Przyznam się uczciwie, że mi się włączył złośliwy chochlik i do dzisiaj we mnie żyje. Raz, nie rozumiem ludzi pozbawionych ciekawości. Mnie zawsze ciekawość prowadziła i choćbym szła na manowce, to i tak nie potrafiłam z dotykania świata zrezygnować. Nawet za cenę, którą przyszło mi płacić (o tym kiedy indziej). A tutaj mam do czynienia z trójką wydawać by się mogło, kobiet świetnie wykształconych, po nie byle jakich amerykańskich uczelniach, które nie miały okazji poznać rodziny swojego dziadka, bo rodzinę matki znały, a jakże i okazuje się, że nie potrafią nawet w sposób cywilizowany wyartykułować o co im chodzi, tylko milczą, albo blokują dostęp do swoich profili. Mało tego, już od dawna wiadomo, że celowo i z pełną premedytacją, bo nie są na tyle głupie, żeby się nie zorientować, że jesteśmy rodziną. Zatem co stanowi o takim a nie innym zachowaniu? Prostackim i pozbawionym szacunku dla osób trzecich. Co ja jestem tym paniom winna, że nie zasłużyłam nawet na wyjaśnienie, czy staropolskie „spierdalaj”? Poza tym, jeśli mają jakieś kije w dupach, to ja im ich tam nie wepchnęłam i z żadnymi niesnaskami rodzinnymi, animozjami czy obrazami nie mam kompletnie nic wspólnego. Nie wiem też nic o tym, jako lekarz, aby takie zjawiska społeczne były dziedziczne. Więc z całym szacunkiem, ale nie zaakceptowałam i nie zaakceptuję chamstwa i prostactwa w takim wydaniu. Wolę wojnę, jak walenie głową w mur. Ale wojny z nikim nigdy nie chciałam. Zatem kilka dni temu spróbowałam raz jeszcze. Pomyślałam, minęło dobrych parę lat, w międzyczasie wszystkie trzy kuzynki zdążyły odwiedzić Polskę i rodzinną miejscowość, spotkały się z synem ciotki, oraz przez przypadek z jej wnuczkami (dziewczęta nie były planowane na tym rodzinnym zjeździe dwustronnym), siostrzenice cioteczne wyszły za mąż, mają dzieci, są dojrzałymi kobietami, nikt o nich w Polsce nie pamięta, nikt ich nie prześladuje, nikt nie ściga, więc może warto spróbować raz jeszcze. Mama coraz starsza, więc… Napisałam do jednej. Zero odpowiedzi i ban. Napisałam do drugiej. Zero odpowiedzi i ban. Napisałam do trzeciej. Zero odpowiedzi i ban. No powiem tylko tyle. Klasa sama w sobie, tylko nie wiem jaka, bo mi skalę do dołu wywaliło. Żenada. Jednym słowem dno. Ale być może to wszystko ma swoje źródło i swoją przyczynę? Ale o tym później.
Teraz wróćmy do pamiętników, które pogłębiły mój dysonans poznawczy. A wręcz spowodowały bunt i odwróciły moje postrzeganie do góry nogami.
Jako dziecko ignorowałam pewne zjawiska, chociaż odruchowo je rejestrowałam. Wspomniałam o tym wyżej. Te wjazdy do babci na chatę, to dławienie się obiadem, kilka słów w progu i miesiące milczenia… to się z d...nie wzięło. Pamiętniki uzupełniły lukę i spowodowały, że spojrzałam na wybitną postać innymi oczami. Facet bez jaj (a jawi się wręcz przeciwnie, jako człowiek niezłomny). Kompletnie podporządkowany żonie. Dla świętego spokoju (słyszałam to kiedyś od mamy), żeby się nie kłócić. W dniu ślubu cywilnego wyszedł z domu swoich rodziców, wziął ślub jak sierota, bez rodziny i prosto z USC wprowadził się do teściów. Od tamtej pory w pamiętnikach określa babcię „matką”, a teściową „mamusią”. To samo dotyczy dziadka i teścia. Kiedy to zobaczyłam, przyznam się, zaczęłam kląć. Całe te pamiętniki to jeden szajs-patrząc pod tym kątem. Czasami odnoszę wrażenie, że wujek miał podyktowane jak ma się wysławiać. To coś w rodzaju wspomnień dotyczących różnych zdarzeń politycznych (na pewno bardzo cenne dla historii jako takiej) oraz z życia prywatnego, przetykanych bałwochwalczym uwielbieniem dla żony i jej rodziny. Gdyby przy tym nie było takiego traktowania własnych rodziców, to ok, facet kocha żonę, świata za nią nie widzi, kocha swoje dziecko, nieba chce mu przychylić, rozpieszcza wnuczki, bo są szansą na nieśmiertelność. Pełna zgoda i szacun. W normalnych relacjach pozostałych. Ale tu się qwa nie da. Tak zwyczajnie i po prostu nie da. Wychowany, nauczony wszystkiego w domu, w tym szacunku i miłości dla innych nie potrafi okazać go w sposób należyty własnej mamie i tacie, nawet we wspomnieniach. Nie uczy do niej/nich należytego szacunku (półgodzinne wizyty i paczki z USA to ciut za mało-to plaster na sumienie). Nie przenosi swoich uczuć na córkę (może ich nie posiada?). Nie wpaja dziecku i wnuczkom konieczności poznania swojej rodziny. Dla samego poznania i poszerzenia horyzontów myślowych. Ogranicza je i nas do jakiś dziwnych i niezrozumiałych relacji, które ani chybi są efektem wpajania poglądów i zachowań, bo nie są rzeczą normalną na niczyje standardy (dla przykładu-mam kontakt z przyrodnią siostrą mojej siostrzenicy, którą odnalazłam razem z jej mamą również w USA, żeby dziewczyna miała jakąś namiastkę rodziny i choć ograniczamy się obecnie do uprzejmości, to mimo bardzo, bardzo trudnej relacji, której opisywać nie będę, udało nam się ten kontakt kilkanaście lat temu nawiązać i utrzymać. Kompletnie się nie znamy i obie panie mogły zignorować moje próby kontaktu, jednak tego nie uczyniły. Zatem jest to dowód, że nie różnice mentalności czy nieznajomość stoją tutaj na przeszkodzie). Albo, co gorsza przez lata pozwala na dominację jednej linii działania i myślenia dyktowanego opiniami przekazywanymi jednotorowo do USA, bez weryfikacji i refleksji nad zasłyszanymi informacjami. Więc jeśli coś się w tych relacjach wydarzyło w przeszłości, lub dochodziło do fałszowania informacji, to warto byłoby zweryfikować poglądy i wspomnienia, bo może się okazać, że działo się i nadal dzieje się coś, co podejrzewam w zasadzie od bardzo dawna. Udział osób trzecich. Totalnie nieuczciwy i najprawdopodobniej wynikający z zachłanności oraz zazdrości co spowodowało całkowite zniekształcenie rzeczywistości. Totalne zagięcie czasoprzestrzeni. Jeśli moje wnioski są słuszne to mamy do czynienia nie z jednym manipulantem, a wieloma. A te rozważania mogą być słuszne, bo jak zestawiam fakty i zdarzenia z własnych wspomnień, mojej mamy i innych to coraz wyraźniej widzę, że nie ma skutku bez przyczyny. Zwłaszcza, w sytuacji, kiedy łącznikiem między babcią, siostrą i drugim bratem jest tylko jedna osoba, a następnie staje się nią jej syn, tak samo podły i zakłamany (o ile nie bardziej).
Reasumując: To do ciotki wujek wysyłał paczki, to do ciotki wyłącznie dzwonił raz na kilka miesięcy, to ciotkę wspierał finansowo żeby pomagała swojej mamie, to ona przekazywała mu swój ogląd i opinie dotyczące pozostałego rodzeństwa (a znając choćby ich fragmenty można się spodziewać jak wyglądała cała reszta), to ona rządziła i dzieliła, przeważnie tak, że ona dostawała wszystko, a rodzina zero, a babcia 2 USD do kieszeni, żeby się cieszyła, to ona przedstawiała siebie jako osobę odpowiedzialną za wszystko, a resztę oczerniała bez mrugnięcia okiem. To ona, mając skromne zarobki własne dorobiła się majątku, to ona oczekiwała, że wszyscy będą łożyć na jej potrzeby, bo jako jedyna się „poświęca” i wiatr jej w oczy ciągle wieje. I nie chodzi mi tutaj o to, że pozostali nic nie otrzymali, bo ani nie otrzymali, ani nic nie wzięli. Chodzi mi o to, jaka wersja była przekazywana zwrotne do USA. Jeśli inna, to sorry. Kretyni nadawali i kretyni odbierali. Jest to o tyle ważne, że nie życzę sobie, aby kretyni uważali, że byliśmy niewdzięczni. Nie mieliśmy za co być wdzięczni, ani nikt nie był nikomu niczego winien, nikt nikomu nic nie zabrał, ani nikt niczego nigdy nie dostał, ani wtedy, ani tym bardziej obecnie.
Zatem prawda jest brzydka i nie będę tego opisywać w szczegółach, bo nie chcę się zagalopować ani być skrajnie jednostronna w ocenie, a z drugiej strony jest tego tak dużo, ze nie wiem w co ręce włożyć. Dość, że większość opowieści, które i ja przecież słyszałam, również w formie wspomnianych złośliwych uwag i pretensji, to były baje wyssane z palca. Widocznie jednak karmienie nimi innych przyniosło spodziewane efekty i utrwaliło opinie skoro dzisiaj córka i wnuczki nie potrafią się zachować przyzwoicie i robią wszystko, żeby uznać je za jednostki niezdolne do weryfikacji poglądów i rewizji wspomnień. Natomiast chętnie utrzymują znajomość i kontakt z wyżej wymienioną jedną osobą. Zatem nie wierzę w przypadki. Wierzę w celowość działań i cel. A celem był zawsze wyjazd do USA. I przyklejenie się do kolejnego źródła utrzymania.
I tak prawdę mówiąc wstydzę się tej rodziny, tej jej konkretnej części. Mówię tu zarówno o córce mojego wujka, jej potomkiniach, ale przede wszystkim o tym człowieku, który wszystko niszczy, do czego się tylko dotknie jak taki gówniany Midas. Na moje szczęście mieszkamy daleko od siebie i nie musimy się ani znać, ani oglądać.
Komentarze
Prześlij komentarz